Guca – serbskie trąbienie!

 

Sierpień to miesiąc przerwy w pracy na uniwersytecie mojej żony. Ostatnio postanowiliśmy, że pojadą do Polski, a ja w tym czasie po pracy pójdę na intensywny kurs języka niemieckiego. Będzie to czas tęsknoty i rozłąki, ale także czas do wykonania konkretnych zadań. Nauka języka zabierała mi sporo czasu, ale była też chwila, aby spotkać się na piwie ze znajomymi. 

 

 

Podczas jednego spotkania, znajmy zapytał czy nie chciałbym pojechać na weekend do Gucy w Serbii, bo jest tam festiwal trębaczy. Na początku nie byłem przekonany czy to dobry pomysł, gdyż trzeba jechać całą noc pociągiem do Belgradu i potem jeszcze 4 godziny autobusem, bo to prawie na samym południu kraju. Jednak okazało się, że jedzie też jedna znajoma i postanowiłem pojechać.

 

 

W Belgradzie byliśmy o 6 rano. Autobus był dopiero o 9:00, więc wybraliśmy się na śniadanie i spacer. Śniadanie po bałkańsku, czyli burek mięsny z piwem i byliśmy gotowi do drogi. Ze spaceru pamiętam jedynie dworzec kolejowy, który nie był większy niż stacja w 15000 miasteczku polskim oraz rozpadające się budynki z dziurami po bombach zrzuconych przez NATO w czasach wojny.

 

 

Podróż autobusem minęła bardzo szybko i o 12 byliśmy już na miejscu. Cała wioska huczała od muzyki z trąbek i śpiewów przyjezdnych. Na każdej ulicy stragany z pieczonymi baranami, prosiakami i pljeskawicą. Wszędzie pamiątki i oczywiście zimne piwko, miejscowy Jelen. Po zrzuceniu plecaków na polu namiotowym, znajomi rozbili obozowisko wcześniej, wybraliśmy się na przechadzkę po okolicy oraz zjeść jakieś miejscowe przysmaki. 

 

 

W zasadzie spędzanie czasu na takim festiwalu ogranicza się do picia, jedzenia i zabawy w rytm muzyki granej przez najbliższego trębacza. Potem zmiana lokalu, kolejne piwko i kolejny trębacz. I tak do wieczora... a wieczorem rakija i trębacze ze sceny oraz tłum tańczący pod nią. Konkurs i wybory króla trąby. Naprawdę festiwal jedyny taki w swoim rodzaju. 

 

 

Kolejny dzień musiał zaczynać się powoli... trzeba było się przygotować do powrotu, ale też wykorzystać jeszcze pozostałe godziny. Postanowiliśmy z kolegą zjeść miejscowy przysmak – głowę barana. Zakupiliśmy ten rarytas i udaliśmy się pod miejscową cerkiew, aby w cieniu kościoła na trawniku spożyć nasz posiłek.

 

 

Właściwie jedyne mięso a tej czaszce to policzki i język. Zjedliśmy także oczy, które po zgryzieniu strzelały jak guma z nadzieniem. Na deser został nam mózg... był naprawdę dobry i kremowy. Wspaniałe doświadczenie kulinarne i obcowanie z miejscowymi zwyczajami. Aha! Najważniejsze! Głowę barana podczas jedzenia trzeba podlewać miejscową rakiją. Najlepiej dużo, aby człowiek się nie pochorował, gdyż żołądek przyjezdnego może nie być przyzwyczajony. Nie mieliśmy z tym problemu :) 

 

 

Niby z opisu nic wielkiego, a jednak... Zabawa do białego rana, chlanie jak w studenckich czasach i pyszne bałkańskie jedzenie! Ja tu jeszcze wrócę! Powrotna droga to też nie małe emocje. Pociąg, którym jechaliśmy wypadł z torów, gdyż szyny pod wpływem ciepła się powyginały. Na szczęście przed samą stacją, więc jechał bardzo powoli. Czekaliśmy na następny pociąg i w efekcie byliśmy spóźnieni jakieś 5 godzin w Budapeszcie, a ja jakieś 4 w pracy. Było warto! :)

 

Czytaj dalej

 

 

poprzednia   następna

 

 

Write a comment

Comments: 0