Wąwóz Lusios

Zawsze warto wybrać się na zwiedzanie lokalnego miejsca, w którym się akurat przebywa. Tym razem mieliśmy możliwość zwiedzenia reszty Peloponezu wraz z dodatkowymi atrakcjami. Wyjazd planowaliśmy na dwa trzy dni, jednak skróciliśmy do dwóch. Podróżowaliśmy naszym nieustraszonym seatem, który zamienił się także w nasze mieszkanie. 

 

 

Zaczęliśmy od najmniej znanego miejsca podczas całego wyjazdu, wąwozu Lusios. Był on bardzo ciekawie opisany w naszym przewodniku i postanowiliśmy zajechać na troszkę, aby zobaczyć, czy jest na prawdę warty uwagi. Rozpoczęliśmy pyszną kawą i ciastkiem w małej miejscowości Dimitsana. W wąwozie nie było turystów, za to piękne widoki i wspaniałe monastyry. Z miasteczka musieliśmy zejść na dno wąwozu, przejść wzdłuż i wdrapać się z powrotem. Dlaczego dosłownie było to wdrapywanie się napiszę później.

 

 

Okoliczności przyrody były bardzo sprzyjające i przymałym źródłku wody pitnej postanowiliśmy nieco się zrelaksować. Po zebraniu sił do dalszej drogi dotarliśmy do pierwszego punktu na naszym szlaku, a był to monastyr Nea Filosofu. Zamieszkały przez pustelnika i kustosza za jednym razem. Ponieważ nie było prawie wcale ludzi, mnich poczęstował nas wodą i ciastem oraz opowiedział kilka ciekawych historii o klasztorze. 

 

 

Najlepsze były to o starym budynku Palea Filosofu, który z roku na rok zamienia się w ruinę. Monastyr jest mocno tajemniczy i od dawna opuszczony. Niszczeje z każdym wiatrem i deszczem w wąwozie, a obecnie jest reliktem przeszłości opowiadającym o początkach chrześcijaństwa. Ciężko było dostrzec jego ruiny w skałach, ale okazało się, że można nawet po nich pospacerować.

 

Ostatni na naszej trasie klasztor Ajiu Ioannu Prodromu był niesamowity. Znajdował się on na skale dokładnie po przeciwnej stronie wąwozu. Wystarczyło zejść i wejść :) Były to malutkie pokoje przyklejone do ogromnej ściany, podparte drewnianymi balami. Świątynia znajdowała się w grocie skalnej, natomiast mieszkania mnichów były w owych pokojach. Do tej pory są zamieszkałe! I nie wyglądały wcale bezpiecznie :) Nigdy nie widziałem takiej budowli. U podnóża skały znajdował się malutki ogródek oraz miejsce dla kur i kozy. To miejsce było dostępne z drogi, więc można tu było spotkać więcej turystów. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną.

 

 

I tu zaczyna się największa mordęga jaką w życiu przeżyłem. Niby droga dla samochodów, niby asfalt... za to milion zakrętów i cały czas pod górę. Nigdy nie byłem tak zmęczony i zły na złe zaplanowanie trasy. Samochód gdzieś wysoko, słońce pali... my idziemy... jest coraz gorzej z każdym zakrętem. Próbowaliśmy złapać stopa, ale nikt nie miał miejsca... Po trzech godzinach wspinaczki dotarliśmy do głównej drogi. Daria została na rozdrożu, a ja poszedłem do miasteczka po samochód... kolejne 8 kilometrów. Na szczęście udało mi się złapać stopa... była to taksówka, ale co mi tam... opowiedziałem kierowcy, że idę po samochód i że przeszliśmy cały wąwóz w siedem godzin. Powiedział że to niemożliwe, ale jak zobaczył gdzie stał samochód... uśmiechnął się i nie chciał żadnej kasy za podwiezienie. Powiedział, że i tak jechał w tą stronę...  

Czytaj dalej

 

 

poprzednia     następna

 

 

Write a comment

Comments: 0